15 gru 2018

Rozdział trzydziesty szósty: Droga bez powrotu

Płomień pochodni kołysał się gwałtownie na wietrze. W przód i w tył, przód-i-tył. Wąska smuga dymu unosiła się nad nim i zaraz znikała, rozwiana przez lodowate powiewy. Niewielki ogień był zaledwie kroplą koloru pośród morza szarości. Jedynym, co rozpraszało mroki zapadającej szybko nocy.
— Przed nami są kopalnie. Tam zatrzymamy się na odpoczynek.
Wyrwana z zamyślenia, Emnesia zamrugała gwałtownie i spojrzała ponad ramieniem Nakis. Dostrzegła, że Bardur obraca się w siodle i patrzy na nie z kamienną miną.
— Gdy już tam będziemy — kontynuował — postarajcie się nie oddalać od grupy. Od dziesiątek lat pozostają opuszczone. Nikt nie wie, jakie istoty tam zalęgły. Nie chcecie na żadną trafić.
Emnesia oderwała policzek od ramienia Nakis i wyprostowała się, masując zesztywniałe plecy. Jechali od kilku długich godzin i ból rozlewał się falami po dolnej części jej ciała. Od kiedy uciekli z pola walki, towarzyszył jej przy każdym kroku. Czy jechała w siodle, czy spała, czy robiła cokolwiek innego. Czasami myślała, że zaczyna się do niego przyzwyczajać. Czasami stawał się tak porażający, że nie mogła czuć nic poza nim.
Kopalnie, pomyślała z roztargnieniem, zadzierając głowę ku niebu. Ciemniało bardzo szybko, a chmury kłębiły tak gęsto, że nie dostrzegała nawet skrawka pełnego księżyca.
— Z nogą w porządku? — zapytała Nakis ochrypłym od nieużywania głosem. Odwróciła lekko głowę, chociaż nie na tyle, by spojrzeć na Emnesię.
— Boli — odparła dziewczyna. Czego innego się spodziewałaś? chciała dodać, lecz zacisnęła mocno usta i skupiła się na masowaniu pleców.
Minęły trzy dni od kiedy ich trójka uciekła przed żołnierzami Adisha. Jechali pośród lodowego pustkowia, otoczeni tylko przez śnieg i skały, a echo bitwy zdawało się podążać ich śladem. Żadne z nich nie potrafiło powstrzymać się od oglądania przez ramię. Przed niespokojnym zadzieraniem głowy, by przeczesywać wzrokiem poszarpane zbocza gór. Dni trwały krótko, a ciemność potrafiła wiele ukryć. Złą pogodę, dzikie zwierzęta…
Łuczników Lorda Adisha.
Bez niemal nieustannie zapalonej pochodni błądziliby po przełęczy niczym grupa ślepców. Droga nie prowadziła prosto. Wiła się pośród skalistych ścian, często rozgałęziała i wiodła w wyższe partie gór. W jednej chwili jechali szerokim prześwitem między stokami, by nagle skręcić w znacznie węższe przejście, ledwo mieszczące wierzchowca z jeźdźcem.
Nie używali magii, żeby przywołać światło.
— Nie będziemy marnować na to energii — rzekł Bardur, gdy Emnesia zapytała, czemu tego nie robią. — Łatwiej zapalić pochodnię, niż godzinami utrzymywać jedno zaklęcie.
Przez trzy dni wędrowali pod otwartym niebem, teraz zaś mieli wkroczyć w głąb gór.
Zdążył ogarnąć ich całkowity mrok, zanim Emnesia dostrzegła coś dziwnego na granicy światła. Drgnęła, wytężając wzrok na dziwne kształty. Przez sekundę odniosła wrażenie, że pośród ciemności czają się ludzie. Jednak zaraz zorientowała się, że to, co widzi, nie przypomina ludzkich sylwetek - zbyt kanciaste, zbyt sztuczne.
— Co to jest? — zapytała, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Bardur bez słowa zjechał kilka kroków na prawo i światło ujawniło coś, co kiedyś musiało być frontem niskiego domu. Teraz został po nim tylko zwęglony szkielet.
— Najpewniej mieszkali tu górnicy z rodzinami — rzekł, odbijając z powrotem na środek szlaku. — Być może słudzy tego, kto wzniósł Zamek Vox.
— Być może?
— Ta osada spłonęła dziesiątki lat temu. Nie żyje już nikt, kto mógłby to miejsce pamiętać takim, jakie było.
— Albo nikogo takiego nie spotkaliście — stwierdziła Nakis. Bardur zgodził się w milczeniu.
Przejechali powoli przez ruiny. W tym miejscu wiatr zdawał się silniejszy niż na innych fragmentach drogi. Emnesia przytuliła się mocniej do pleców Nakis, próbując ochronić przed gryzącym zimnem. Podskoczyła, gdy jej uszu dobiegł dziwny odgłos; przeciągły jęk, jakby jakaś udręczona dusza przechadzała się pośród szczątków osady. Wlepiła wzrok nisko przy ziemi, unikając patrzenia na boki.
— To tutaj.
Uniosła głowę słysząc beznamiętny głos Bardura. Wejście do kopalni nie wyglądało tak, jak to sobie wyobrażała. Nie ujrzała drewnianych podpór i rusztowań, ani otworu ledwie dużego, by pomieścić człowieka. Zamiast tego wznosił się przed nimi wysoki, wykonany ze starannie wyciętych bloków kamienia, portal. W jego centrum panowała ciemność tak nieprzenikniona, że Emnesii dreszcz przebiegł po plecach.
Po obu stronach prowadzącej do wejścia drogi wznosiły się kolumny. Część na wpół zrujnowana, niektóre ledwo nadkruszone. Na jednej nadal wisiał metalowy uchwyt na pochodnię.
— Gdybyś nie powiedział — zaczęła powoli Nakis — to nigdy nie pomyślałabym, że zbliżamy się do kopalni. To wygląda jak wejście do... świątyni?
Emnesia przytaknęła, rozglądając się po ruinie. Kolumny wzniesiono z kamieni ułożonych w zaokrąglony kształt. Dostrzegła wokół szczątki na wpół spalonego drewna, metalowe części i coś, co mogło być proporcami. Zmrużyła oczy, próbując wyłowić z ciemności więcej szczegółów.
— Ktokolwiek rządził tymi ziemiami, utworzył drogę prowadzącą przez kopalnie — wyjaśnił Bardur, zsiadając z konia. — Jadąc tędy trafimy prosto do Vox.
Wreszcie, pomyślała Emnesia, czując jak jej ramiona stają się nieco lżejsze.
— Podróż przez kopalnie potrwa kilka dni — rzekł mężczyzna, co natychmiast rozwiało zaczątki dobrego humoru. — Ale po drugiej stronie będziemy mogli jechać szybciej. Nawet jeśli nie napotkamy kapłanek, droga powinna być przyjaźniejsza.
— Trzymam cię za słowo — wymamrotała Emnesia.
Nakis wydała cichy odgłos, jakby zgadzała się z sentymentem.
— Lepiej jeśli poprowadzimy konie — rzekł do niej Bardur i kobieta zsunęła się z siodła.
Ostrożnie przekroczyli portal, wstępując w szeroki korytarz. Strop wznosił się wysoko nad ich głowami, ginąc w ciemności. Światło ledwo sięgało ścian. Stukot końskich kopyt niósł się echem w głąb tunelu i Emnesia wstrzymała oddech, jakby dźwięk miał uruchomić jakąś ukrytą pułapkę. Wypuściła powietrze, gdy nic się nie stało.
— Urocze miejsce — skomentowała Nakis, poprawiając swój płaszcz.
— Niedługo powinniśmy trafić do kwater strażników — powiedział Bardur, ignorując komentarz. — Tam rozbijemy obóz.
Rozbijemy obóz, powtórzyła w myślach Emnesia. Jakby było co rozbijać.
W ogniu walki zdołali zabrać zaledwie to, co było w jukach lub przypięte do ich pasów lub schowane w kieszeniach: kilka zaczarowanych sakw z jedzeniem, którego większość poświęcali wierzchowcom, nieporęczne karty magii Emnesii, koc, pochodnię, trochę ziół, łuk Sefary - sam, bez nawet jednej strzały - oraz niegasnące łuczywo Bardura, zdolne rozpalić każdy ogień.
Posiadali dość, by nie zginąć natychmiast. Niewystarczająco by podróżować dłużej niż kilka mizernych dni.
Przejechali kilkadziesiąt nerwowych metrów, zanim dotarli do korytarza prowadzącego ku kwaterze strażników.
— Musisz zsiąść — powiadomił Emnesię Bardur. — Konie zostawimy w głównym tunelu.
Pomógł dziewczynie zejść z wierzchowca i Nakis pośpieszyła by ją podeprzeć.
— Idźcie przodem — nakazał, wtykając pochodnię w jeden z metalowych uchwytów na ścianie. — W kwaterach powinno być drewno na opał. Rozpalcie ognisko, a ja nakarmię konie.
Nakis przywołała kulę światła i razem ruszyły korytarzem. Powietrze było tu ciężkie i nieruchome, a echo nie niosło się tak głośno jak w głównym tunelu. W niebieskawym blasku magii ciemność zdawała się mniej przytłaczająca.
— Spójrz — mruknęła Emnesia, wskazując na ściany. Na każdej widniały lśniące linie, biegnące równolegle do ziemi i układające się w elegancki wzór. Pulsowały łagodnie w świetle, część z nich wytarta, niemal niewidoczna.
— Zaklęcia ochronne? — zastanowiła się Nakis.
— Jeśli tak, to nigdy wcześniej takich nie widziałam. — Emnesia potrząsnęła głową, przypominając sobie inkantacje wplecione w ściany i meble rodzinnej posiadłości. Wzór nie przypominał żadnej z nich. — Muszą być bardzo stare. Część już wygasła.
— Ciekawe do czego służą?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Jako alarm? — zgadywała. — Na pewno nie do ogrzania tuneli.
Korytarz nie ciągnął się daleko. Wkrótce rozszerzył się i na jego końcu ujrzały solidne, okute metalem drzwi. Zaraz obok dostrzegły ciemną wnękę, po zajrzeniu do której dostrzegły schody. Nakis zignorowała je i pchnęła ramieniem drzwi. Otwarły się, skrzypiąc przeraźliwie. Dwie kobiety cofnęły się odruchowo, gdy uderzył w nie zapach stęchlizny.
— O bogini — sapnęła Emnesia, zasłaniając usta i nos rękawem płaszcza. — Co tu zdechło?
— Miejmy nadzieje, że nic — odparła z grymasem Nakis. Ruchem dłoni posłała kulę światła na środek obszernego pomieszczenia.
Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to kilka niskich stołków, stos siana w jednym z kątów i ustawione na środku pomieszczenia niskie łóżka. Te ostatnie otaczały półokręgiem ciemne od sadzy, otwarte palenisko. Ściana tuż za nim została osmalona do tego stopnia, że wyrysowane na niej znaki wydawały się bardziej wyraziste niż w innych miejscach. Obok leżał spory stos drewna. Na lewo widniały kolejne drzwi.
— Mogło być gorzej — stwierdziła Nakis.
Z jej pomocą Emnesia usiadła na jednym ze stołków. Oparła się o ścianę, a kobieta przysunęła dwa inne, by zrobić z nich podpórkę pod połamaną nogę.
— Dziękuję — mruknęła dziewczyna.
W milczeniu obserwowała jak jej towarzyszka starannie układa drewno na palenisku i wtyka siano między polana. Pochyliła się nad stosem i potarła energicznie dłońmi, jakby próbując je ogrzać. Wymamrotała kilka słów i na palenisko posypał się deszcz iskier.
Wkrótce ogień płonął jasno i magiczna kula światła mogła zniknąć. Bardur dołączył do nich, przynosząc ze sobą skromne zapasy jedzenia, które położył w pobliżu paleniska. Wyprostował się i rozejrzał po pomieszczeniu, ściągając usta w niezadowolonym grymasie.
— Coś nie tak? — zapytała Emnesia.
— Nie wygląda to najlepiej.
Dziewczyna spojrzała niepewnie na Nakis, lecz ta tylko wzruszyła ramionami i zabrała się do rozpakowywania prowiantu.
— Powinnyśmy się martwić? — dopytywała Emnesia. — Nie spodziewasz się chyba, że ktoś nas znowu zaatakuje?
Usta Bardura rozciągnął uśmiech, który nie sięgał oczu.
— Nie ma chwili od kiedy zaczęliśmy tę podróż, gdy nie spodziewam się ataku — odparł niskim głosem. — To miejsce powinno być w lepszym stanie. — Kiwnął głową na stos drewna obok paleniska. — Ktoś niedawno tędy przejeżdżał. Zapasy nie zostały… uzupełnione. — Marszcząc brwi, szarpnięciem otworzył tajemnicze drzwi po lewej.
Cofnął się natychmiast, zasłaniając nos dłonią. Nakis wyprostowała się gwałtownie i rzuciła w tył, wydając z siebie odgłos jakby zaraz miała zwymiotować. Emnesia poczuła to ostatnia.
Smród uderzył w nią niczym ściana wody. W pierwszym odruchu próbowała uciekać. Szarpnęła gwałtownie ramieniem, osłaniając twarz i spadła ze stołka. Zawyła, gdy błyskawica bólu poraziła ją od stopy aż po szyję. Przed chwilę nic nie widziała, nic nie słyszała. Minęła wieczność, zanim dotarło do niej rozwścieczone warknięcie Bardura i huk zatrzaskiwanych drzwi.
— Co to było! — usłyszała krzyk Nakis. Jęknęła, odwracając głowę w jej stronę. Kobieta stała przy wejściu do kwater strażników, zgięta w pół i łapiąca haustem powietrze z tunelu. — Czy to jakiś trup!?
— Zapasy kapłanek — wycedził Bardur przez zaciśnięte zęby. — I przeklęte szczury! Co się do cholery dzieje?
Zaciskając zęby, Emnesia powoli podniosła się do pozycji siedzącej. Drżącą dłonią otarła łzy i ostrożnie przyłożyła ją do uda tuż nad strzaskanym kolanem. Jęknęła, cofając szybko rękę.
— Co za koszmar — wymamrotała.
— Jest gorzej, niż myślałem — oznajmił Bardur, podchodząc do niej i kucając obok. Ostrożnie sprawdził, czy prowizoryczny opatrunek się nie poluzował. Przeprosił, gdy Emnesia skrzywiła się i odruchowo próbowała odsunąć, ale nie odpuścił, dopóki nie skończył inspekcji. — Wygląda w porządku — stwierdził, po czym przetarł twarz zmęczonym gestem. — Liczyłem, że znajdziemy tu miksturę leczniczą.
— Chyba żartujesz! — krzyknęła Nakis. Wykonała gest, jakby chciała postukać się po głowie, ale opuściła rękę z rozmachem. — Chciałeś podać jej miksturę? Na połamaną nogę! Czemu...? Wiesz chyba, że to okropny pomysł!?
— Tak. — W głosie mężczyzny zabrzmiało coś groźnego. — Ale nie pozostało nam wiele miejsca na ostrożność. Albo będziemy szybcy albo szybko zginiemy.
Nakis otworzyła usta, wyraźnie gotowa się kłócić, lecz jej spojrzenie przesunęło się na sakwę z prowiantem i zamilkła, krzyżując ramiona na piersi.
— Gdyby była tu jakaś mikstura lecznicza — wtrąciła Emnesia, ściągając na siebie ich spojrzenia — to wypiłabym ją bez zastanowienia.
Posłała wyzywające spojrzenie w stronę Nakis. No dalej, powiedz mi, jaki to zły pomysł, pomyślała, zaciskając zęby. Pouczaj, jak może mnie to okaleczyć. Sprawić, że już zawsze będę kuleć. Tak jak mój ojciec.
— To nieważne — oświadczył w końcu Bardur, gdy napięte milczenie się przeciągnęło. — Cholerne gryzonie zdemolowały zapasy. Myślenie, co byśmy zrobili, a czego nie, nic nam nie da. — Kiwnął głową do Emnesii. — Przeniosę cię na łóżko. - Gdy przytaknęła, wsunął ramiona pod jej plecy i kolana, po czym ostrożnie uniósł ją z podłogi.
Odetchnęła, siadając na mocno ubitym sienniku. Niemal natychmiast opadła na plecy, nie chcąc nadwyrężać i tak już pulsującej bólem nogi.
— Co teraz zrobimy? — usłyszała zbliżający się głos Nakis i dostrzegła kątem oka jak ta siada na sąsiednim posłaniu. — Jedzenia mamy mało. Znajdziemy cokolwiek jaskiniach?
— Liczyłem na to.
Emnesia przekręciła głowę, by zobaczyć jak Bardur wskazuje na zamknięte drzwi. Podszedł do torby z prowiantem i dokończył rozpakowywanie. Nie wyciągnął z niej wiele.
— Kapłanki zawsze dbały o takie miejsca — rzekł, marszcząc czoło. — Zostawiały zapasy dla przyjaciół wędrujących do Vox. Odnawiały zaklęcia ochronne.
— Nieszczególnie dbają o to miejsce — skomentowała sucho Nakis.
— To do nich niepodobne. — Bardur potrząsnął głową, wstając z ziemi.
Emnesia przyjęła od niego swoją porcję jedzenia: kawałek bułki i podejrzanie miękki owoc. Opuściła zdrową nogę na podłogę i ostrożnie usiadła, by bez słowa zacząć jeść.
— Co w takim razie? — dociekała Nakis. — Zjemy konia?
— Nie jesteśmy aż tak zdesperowani — odparł Bardur z grymasem. — Myślałem raczej o porzuceniu jednego z wierzchowców. Zawsze to jedna mniej gęba do wykarmienia. To, co koń zjada w jeden dzień, przy ostrożnym racjonowaniu, człowiek będzie jadł przez tydzień.
— Zamiast zjeść, zostawimy na śmierć? Brzmi dość bezlitośnie.
— Muszę się zgodzić — poparła Emnesia.
Bardur nabrał głęboko powietrza i wstrzymał przez długą chwilę. Wypuszczając je ze świstem, wyraźnie zmusił się do przybrania neutralnego wyrazu twarzy.
— Jestem pewien, że góry nadal roją się od żołnierzy Adisha — odparł powoli. — To nieszczęsne zwierzę w końcu trafi na którychś z ich oddziałów. A teraz — kolejne słowa wypowiedział z naciskiem — skoro martwienie się o los wszystkich istot żywych mamy za sobą, proponuję iść spać. Nakis, jeśli mogłabyś?
Kobieta przytaknęła, biorąc szybki kęs swojego owocu i zerwała się z łóżka. Stanęła przy drzwiach wejściowych, wyciągnęła dłonie w stronę tunelu i wymamrotała słowa zaklęcia. Krótkie drganie powietrza powiedziało im, że alarm jest na miejscu i obudzi ich w razie kłopotów. Skończywszy inkantację, Nakis podeszła do Emnesii, by znieczulić jej nogę na czas snu. Dziewczyna westchnęła, czując jak ból znika nagle, niczym ucięty nożem.
Ogień płonął jasno, gdy układali się do snu. Po lewej Bardur, z mieczem opartym o łóżko tuż przy głowie i zwrócony przodem w stronę drzwi. Po prawej Nakis, z dłońmi złożonymi w niemej modlitwie do swoich bogów. Emnesia na środku, leżąca nieruchomo na plecach i wpatrująca się w połyskujące linie zaklęć na ścianach.
Tylko kilka dni, myślała dziewczyna, i dotrzemy do tego przeklętego zamku. I o nic więcej nie będziemy musieli się już martwić.


Rozdział trzydziesty siódmy

1 komentarz:

  1. Hej Vaderdra!
    Coś mi się zdaje, że w Vox coś się stało i to bardzo złego. W końcu skoro dbały o kopalnie i podróżnych do nich się udających, a tu takie... licho? To nie może oznaczać niczego dobrego. Może i dotrą do celu w spokoju, ale pytanie co zastanawiać na miejscu? Rzeź? Pustkę? Nie wiem czego się spodziewać, jednak czuje, iż niczego dobrego.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń