24 lut 2019

Rozdział czterdziesty trzeci: Pod osłoną snu

Wzgórza zalewały promienie słońca, zieleń ciągnęła się daleko po horyzont. Ciepły wiatr muskał twarz Emnesii, poruszał źdźbłami trawy. Do jej uszu docierał łagodny szum liści.
Siedziała na górującym ponad innymi wzniesieniu, otoczona feerią wielobarwnych kwiatów. Gdy zbliżała do nich twarz, pachniały dymem i metalem.
— Powinnam wracać — rzekła, spoglądając w niebo. — Dzień zaślubin coraz bliżej. Nie mogę być spóźniona. To mój obowiązek. I przywilej.
Nie odpowiedział. Widziała go kątem oka, zaledwie cień rzucany na ziemię.
— Jadę na wschód. Mówią, że o tej porze roku morskie wybrzeże jest nadzwyczaj piękne. — Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. — Nigdy dotąd nie byłam nad morzem. Nie wiem, co mnie czeka. Czy wiesz, jak tam jest? Pięknie? Strasznie?
Milczał w dalszym ciągu. Nie czuła jego ciepła, mimo że siedział tuż obok. Nie poruszał się, nie oddychał. Wyciągnęła dłoń, by go dotknąć.
— Musisz odnaleźć mojego brata — szepnął.
Ledwo go słyszała, musiała pochylić się bliżej. Coś go zagłuszało; szepty, głosy. Gdzieś w oddali wykrzykiwano rozkazy. Ludzie płakali. Szczęk metalu przeszywał powietrze, armia ścierała się zaraz na sąsiednim wzgórzu.
Oderwała od niego wzrok i spojrzała po wzniesieniach – których nie dostrzegła. Siedzieli w ciemnym lesie. W powietrzu unosił się swąd dymu.
Dom stał na lewo od nich. Płomienie buchały z rozbitych okien, dach uginał się, osłabiony pożarem. Wokół krążyły istoty – pokryte łuskami, o szponiastych łapach, strzelające jęzorami ognia z pysków. Spojrzała na nie, a ich twarze się stopiły się i spośród gadzich kształtów wyłonili się żołnierze z symbolem smoka na piersiach.
Dom wyglądał znajomo.
— Czy odnajdziesz go? — zapytał z jej prawej. Spojrzała na niego. Oczy miał jasne, jak niebo w pełni lata.
— Gdzie jesteś, Hadres? — szepnęła, wyciągając do niego dłoń. Nie mogła go sięgnąć, chociaż siedzieli tuż obok siebie. — Czemu nie uciekłeś?
— Proszę, znajdź go — odpowiedział. — On wie.

***

Przez długą chwilę Emnesia nie mogła przypomnieć sobie, gdzie jest. Leżała na sienniku – nierówno ubitym, szorstkim w dotyku – w ciasnej komnacie bez okien. Drżała, a serce waliło jej szaleńczo. W głowie słyszała odbijające się echem słowa, raz cichsze, raz głośniejsze.
Musisz odnaleźć mojego brata.
Usiadła powoli, skacząc wzrokiem po komnacie i nielicznych meblach. Jestem w zakonie, przypomniała sobie. I Hadres...
Śniła o nim, niemal widziała jego twarz tuż przed swoją. I piękne, tak piękne oczy. Czy zawsze takie były? Nie pamiętała, by kiedykolwiek dostrzegła ich kolor. Teraz zaś nie mogła przestać o nich myśleć, jakby umysł próbował ją… torturować. Spójrz, co straciłaś, zdawał się mówić. Czemu nie byłaś z nim więcej? Czemu nie spoglądałaś na niego dłużej?
Potrząsnęła głową i, biorąc głębokie oddechy, sięgnęła po opartą o łóżko laskę. Musiała wyjść, otrząsnąć się z natarczywych myśli. Wiedziała, że nie zdoła zajść daleko, ale ściany komnaty zdawały się zaciskać wokół niej i odbierać dech.
Zawiązała na głowie chustkę – po dwóch tygodniach ukrywania włosów niemal odruch – po czym powoli wyszła z komnaty.
Korytarz ział pustkami. Na ścianach płonęły pochodnie w metalowych uchwytach. ich światło rzucało niepokojąco długie cienie na ściany. Z oddali niósł się echem odgłos kroków – któraś z patrolujących fortecę strażniczek musiała przechodzić w pobliżu.
Emnesia ruszyła powoli, opierając się o zimny mur i trzęsąc w chłodzie, który ją ogarnął. Magia ogrzewała jedynie komnaty mieszkalne, poza nimi trzeba było liczyć na ciepłe ubrania. Dziewczyna omijała ostrożnie każdą kolejną wnękę w ścianie – to ukrywającą drzwi, to rozwidlenie korytarza, to górujący nad największymi z ludzi posąg. Już po kilku metrach szurania nogami o podłogę zaczęła ciężko dyszeć, a jej ramię drżało od opierania o nie ciężaru.
Tym razem nie zatrzymała się na odpoczynek, uparcie prąc naprzód. Im dalej szła, tym szybciej znikał zły posmak pozostawiony przez sen. W jego miejsce wkradło się zmęczenie.
I dobrze, pomyślała, ze świstem wciągając powietrze przez zęby.
Dopiero, gdy stanęła przed wysokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami, zorientowała się, że nogi zaprowadziły ją do szpitala. Zamarła, patrząc w uchylone wrota. Docierały zza nich zniżone głosy, nikła woń medykamentów. Muszę stąd iść, pomyślała dziewczyna. Jednak nawet nie drgnęła, zaglądając do środka szeroko otwartymi oczami. Czuła, jak mocno wali jej serce. Mięśnie miała tak napięte, że drżały w bolesnych spazmach. Nie mogę tu być.
Zamiast zawrócić, oparła się o drzwi i powoli weszła do środka.
Musisz znaleźć mojego brata, szeptał znajomy głos z tyłu głowy.
Wstrzymała oddech – woń ziół i mikstur, krwi i choroby, była tak silna, że zakręciło jej w głowie. Żołądek przewrócił się i przycisnęła dłoń do ust, jakby to mogło powstrzymać nieprzyjemne sensacje.
— Pani? — Drgnęła, słysząc przyciszony głos. Zza jednej z kotar po jej prawej wyszła drobna uzdrowicielka, niosąca w dłoniach naręcze koców. — Czy wszystko w porządku?
Emnesia wyprostowała się, poprawiając chwyt na lasce.
— Nie… To znaczy, tak — odparła zachrypniętym głosem. — Wszystko w porządku — dodała, próbując brzmieć pewniej siebie. — Chciałam tylko, zobaczyć moich… Przyjaciół.
Uzdrowicielka nie wyglądała na przekonaną, ale przytaknęła.
— Panią Narissę? — zapytała. Kiwnęła głową na jedno z przejść między kotarami. — Znajdziesz ją w tamtej części szpitala.
— Dziękuję — mruknęła Emnesia, ruszając powoli we wskazaną stronę. Czuła na plecach spojrzenie uzdrowicielki, ale zacisnęła tylko zęby i szła naprzód. Chciała biec, żeby uciec przed badawczym wzrokiem. Ile by oddała za nogi, które pozwoliłyby jej na to.
Mijała kolejne ukryte za zasłonami łóżka. Niekiedy kotary nie były do końca zaciągnięte i dostrzegała leżące za nimi nieruchome sylwetki kobiet. Zza niektórych dobiegały ciężkie oddechy, pochrapywanie, czasem jęki bólu.
Prawie minęła Valmera, ledwie rzuciwszy na niego okiem, ale coś ją tknęło i cofnęła się, by spojrzeć dokładniej. Leżał na plecach, z nagą piersią owiniętą bandażami, ogoloną głową i wielką, czerwoną szramą na twarzy. Z sapnięciem przeszła przez kotarę i zbliżyła się do mężczyzny. Nawet w słabym świetle widziała jak źle wygląda.
— Valmer — szepnęła, przysiadając na brzegu łóżka.
Wyciągnęła dłoń, by go dotknąć, lecz zamarła, z drżącymi palcami tuż nad jego wychudzonym ramieniem. Przesunęła wzrokiem po zapadniętych policzkach, ranie rozciągającej się gdzieś od czubka głowy, przez czoło – ledwo omijającej oko – aż po nasadę nosa, po głębokich cieniach pod oczami.
— Tak mi przykro — szepnęła przez ściśnięte gardło. Cofnęła rękę i zwinęła palce w luźną pięść. — Tak mi przykro, że przeze mnie cierpisz. Że wszyscy cierpią. Że twój brat… — Zamilkła, przyciskając dłoń do ust. Łzy wezbrały w jej oczach i zaczęły skapywać na kolana. Każdy kolejny oddech łapała w ogromnych haustach. Miała wrażenie, jakby coś ciężkiego spoczęło jej na piersi.
Zamarła, słysząc kroki. Ktoś przeszedł korytarzem między improwizowanymi pomieszczeniami. Odwróciwszy głowę, ledwo dostrzegła skraj szaty uzdrowicielki, zanim ta zniknęła za zasłoną. Jej kroki szybko umilkły i Emnesia westchnęła, pochylając głowę. Otarła twarz rękawem, krzywiąc się na cieknący nos.
— Nie powinnam tu być — rzekła głośniej niż zamierzała. Przełknęła ślinę, zaciskając usta. — Moja obecność tylko… Od kiedy dowiedziałam się, kim jestem, wszyscy cierpią. — Parsknęła niewesołym śmiechem. — Nawet wcześniej. Moi rodzice zginęli, a ja uszłam z życiem. To takie nieuczciwe.
— Nie powinnaś winić siebie — rozległ się miękki głos.
Emnesia poderwała głowę. Światło padało zza pleców stojącej przy zasłonie postaci, ukrywając jej twarz w mroku. Mimo to nietrudno było rozpoznać Narissę.
— To Adish jest winny — rzekła kobieta, robiąc krok ku dziewczynie.
Ta napięła ramiona, na oślep chwytając opartą o łóżko laskę.
— Ty jedynie padłaś ofiarą jego mściwej natury. Nic z tego nie zależało od ciebie. Nie ty niosłaś miecz, który zagroził nam i twojej rodzinie.
— Ja… — Dziewczyna otarła resztę łez i zaczęła gramolić się z łóżka. — Muszę iść.
— Emnesio. — Głos Narissy zdawał się złagodnieć jeszcze bardziej. — Proszę cię, zostań. Porozmawiaj ze mną.
— Nie mogę. Nie mogę, muszę… — I znowu poczuła uścisk w gardle. Tępy ból rozchodzący się w górę głowy, napierający na czoło. Łzy zbierały się w jej oczach, chociaż mrugała zawzięcie i zgrzytała zębami, próbując je powstrzymać. Kolejny oddech umknął z niej jako mokry szloch.
Narissa nie powiedziała nic więcej. Zrobiła dwa kroki i ostrożnie objęła Emnesię. Dziewczyna zesztywniała na sekundę, lecz zaraz z cichym jękiem wtuliła twarz w ramię kobiety. Trzęsła się, łkając głośno i ledwo łapiąc każdy kolejny oddech.
— Ćsii — mruczała Narissa, gładząc powoli jej plecy i drugą ręką przytrzymując w pionie. — Wszystko będzie dobrze. Już dobrze.
Emnesia chciała zaprzeczyć. Krzyknąć Nie! Nic nie będzie dobrze! Jak mogło być, gdy wszyscy wokół cierpieli? Jednak, gdy otworzyła usta, jedyne, co z nich uleciało, to kolejny żałosny szloch. Z dłonią zaciśniętą na przodzie szaty Narissy, mogła tylko płakać.


Rozdział czterdziesty czwarty: Rany których nie widać

4 komentarze:

  1. Hej, hej :)
    Czyli nadszedł czas ponownego spotkania, ten rozdział to po prostu bomba emocji, bardzo dobrze opisanych emocji ;)
    Muszę się przyznać, że czytając ten fragment ze snem na początku, zaczełam się bać, że przegapiłam jakiś rozdział, a później się okazało, że to po prostu sen :D
    Pozdrawiam i czekam na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie o to mi chodziło, jak pisałam scenę snu, żeby nikt nie poznał, że to sen. W końcu nikt nie wie, że śni, dopóki się nie obudzi. :D

      Usuń
  2. Witaj! Miałam gotowy komentarz, ale w momencie wciskania buttona "opublikuj" wysypało mi się wszystko,bo nie znalazł sieci! Zamiast po prostu zakomunikować... Wyczyścił mi wszystko! Eh.

    Nie wiem na ile powtórzę się i napisze tak jak chciałam. Cóż, będę się starać. I skopiuje treść nim ją wstawię... 😒

    Na początku chciałabym Cię przeprosić za swoją tak wielka nieobecność! Jestem bardzo zszokowana, iż trwało to aż od lutego! Przyznam się, że zdawało mi się, iż krócej tu nie zaglądałam. Mam nadzieję, że Twój urlop nie jest spowodowany między innymi z braku mej obecności.

    W tekście było kilka malutkich błędów. Spróbuję je wyszukać.
    *"Potrząsnęła głową i, biorąc głębokie oddechy" - po "i" nie powinno być przecinka.
    *"ich światło rzucało niepokojąco długie cienie na ściany" - "ich" z dużej litery.

    Wychodzi na to, że Hadres we śnie nakłonił Emnesję do odwiedzenia szpitalnych murów. Poniekąd była to winna swym towarzyszom drogi, wszak naszego dnia narażali dla niej swe życia. Oczywiście, że oglądanie pokiereszowanych nie należało do przyjemnych, ale są rzeczy, dla których warto się przełamać. Cieszy mnie fakt, że dziewczyna wreszcie pękła i okazała swe emocje Narrisie. Pozwoliła się przytulić, odblokowała ciężar.
    Jeśli chodzi o początek treści, to przez chwilę zastanawiałam się czy nie zgubiłam jakieś części tekstu z poprzedniego rozdziału, albo czy w ogóle jeden mi nie umknął, ale później odgadlam, że musi być to sen. Czy więc śniący się szlachciance Hadres nie był tylko tworem jej wyobraźni? Jakimś magicznym sposobem wezwał ją do działania? Mam nadzieję, że dowiem się tego z obecnej treści.

    Tobie życzę udanego wypoczynku od treści i wielkiego powrotu do mrocznego królestwa!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Długo zajęło, ale odpiszę chociaż na jeden Twój komentarz.
    Chcę zapewnić, że nie zawieszam bloga, bo dawno nie komentowałaś. Głównym powodem jest przewertowanie całej historii od nowa i gruntowne poprawienie wszystkiego, co dotąd napisałam. Wręcz napisanie od nowa, bo to, co do tej pory opublikowałam, okazuje się słabe. Plan jest taki, że będzie mniej rozdziałów, a więcej treści. A jako że zmieniam całość to i publikować będę od nowa.
    Mam nadzieję, że wrócę szybko i z czymś naprawdę dobrym.
    Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń